Patañjāli i rosyjski rap
23/01/2019
Tak to już jest, że teoria jest o wiele prostsza od praktyki – i w życiu i w jodze. W teorii jest prościej zachować spokój, akceptację i dystans do świata. Aby uspokoić rozedrgane myśli i spokój taki osiągnąć, Patañjāli zalecał m.in. praktykowanie vairāgya, czyli rodzaj beznamiętnego dystansu (JS 1.12). Z kolei Bhagavadgītā uczy nas, że joga oznacza spokój umysłu (BhG 2.48). Ktoś, kto jogę praktykuje, powinien być zatem niewzruszony w obliczu najrozmaitszych negatywnych okoliczności, które los przynosi. Niezależnie od tego czy są one jedynie irytujące czy brutalnie wkraczające w nasz świat i burzące nasze oczekiwania i wyobrażenia o tym, jak powinien on wyglądać. W przeciwnym razie, twierdzi Patañjāli, narażamy się na nieuchronne cierpienie.
Trudno się z tego typu przekonaniem nie zgodzić. W końcu każdy z nas, kiedy znajdzie się w jakieś niekomfortowej sytuacji albo przytłoczy go nieznośny ciężar życia, jakoś intuicyjnie wyczuwa, że ma przed sobą jedynie trzy wyjścia. Po pierwsze, może postarać się sytuację swoją zmienić – np. poprzez próbę jakiś działań, a jeśli te nic nie dają, poprzez pozostawienie sytuacji samej sobie i wycofanie się, odejście, poszukanie czegoś innego. Po drugie, może sytuację tę, choć niekomfortowa, zaakceptować i żyć z nią dalej, praktykując jogiczny dystans i spokój umysłu. Albo może jej nie akceptować i … cierpieć nadal narzekając, że świat nie jest taki, jaki być powinien. Ta ostatnia postawa wydaje się być zresztą najbardziej powszechna, bo w końcu skąd na świecie brało by się tylu głęboko nieszczęśliwych, przygaszonych lub zgorzkniałych ludzi.
W praktyce, oczywiście, nie jest to już takie proste. Kiedy na przykład po udanej praktyce jogi leżymy sobie na plaży, pełni wewnętrznego spokoju i błogości, zakładamy podświadomie, że tak właśnie powinien wyglądać udany urlop. Ocean szumi, słońce bawi się swymi refleksami na falach, ciepły piasek przymilnie mości się do naszego ciała, a my sączymy świeżą wodę kokosową i myślimy sobie: „chwilo trwaj wiecznie…”. Po kilku minutach obok nas rozkłada się jednak grupa turystów, którzy mają zupełnie inne wyobrażenie o tym, jak powinien wyglądać udany relaks. Sączą tanie piwo, z każdym łykiem rozmawiają coraz głośniej, a z przyniesionego przez nich odtwarzacza dudni głośno rosyjski rap. Pewnie nie są to źli ludzie. Po prostu mają inne przyzwyczajenia, inne potrzeby, inne rozumienie świata, a na plecach zamiast znaku „Om” wytatuowali sobie kotwicę. Nie zmienia to jednak tego, że nasz stan błogości nagle się skończył, rośnie w nas irytacja (może nawet gniew) i mamy tej sytuacji serdecznie dosyć. Wybór jest więc prosty. Albo porozmawiamy z naszymi sąsiadami, żeby muzykę ściszyli, a – jeśli to nic nie da (nie można wszak tego wykluczyć) – poszukamy innego miejsca na plaży. Albo zaakceptujemy zmianę sytuacji i beznamiętnie zamiast szumu oceanu słuchać będziemy agresywnego dudnienia rosyjskiego rapu. Albo będziemy pogrążać się w nieszczęściu i kisić w sobie negatywne emocje.
Taki dylemat plażowicza (choć bardzo często nie hipotetyczny) nie jest wcale tak trudny do rozstrzygnięcia. W końcu plaża jest z reguły przestronna i można bez większego trudu znaleźć inne miejsce. Nie ma więc potrzeby przywoływać na pomoc „jogicznych mocy” i praktykować trudną sztukę beznamiętnego dystansu do świata, tak jak nie ma potrzeby zanurzać się w złości i rozpamiętywać upadek obyczajów i brak empatii u innych plażowiczów. W codziennym życiu dylematy takie bywają jednak poważniejsze. Rzadko kiedy możemy tak po prostu beznamiętnie odejść, zmienić miejsce, poszukać czegoś innego. Wiąże się to często z dramatycznymi wyborami, koniecznością rozpoczęcia życia na nowo, utratą czegoś, co wydaje się być ciągle jakoś wartościowe. W prawdziwym życiu inny jest także stopień naszego emocjonalnego przywiązania do osób, sytuacji, miejsc, naszych wyobrażeń o świecie i sobie samym. O wiele trudniej więc zachować spokój i dystans. Nie zmienia to jednak faktu, że nasze pole wyboru jest podobne jak w przypadku problemu z rosyjskim rapem na plaży.
Jogiczny dystans o wiele łatwiej praktykować gdy jest się mieszkającym u podnóża Himalajów joginem, który na co dzień nie musi zmagać się z szefem-idiotą, złośliwymi klientami, sąsiadami słuchającymi rapu, nieogarniętym życiowo rodzeństwem, marudnymi rodzicami czy – niech nas przed tym Patañjāli obroni – niedopasowanym związkiem. Czy jednak mamy inny wybór? Szczególnie gdy nasze próby naprawienia sytuacji niewiele dają, a nie chcemy lub nie możemy zdecydować się na wycofanie się i poszukanie innej drogi. W przeciwnym razie pozostaje nam dołączenie do klubu nieszczęśliwych, zgorzkniałych i wiecznie narzekających. Jeżeli nie chcemy zatem pogrążyć się na dobre w cierpieniu, musimy albo coś zrobić albo zacząć uczyć się trudnej sztuki praktykowania vairāgya.

Marek Łaskawiec
marek@bosonamacie.plZ wykształcenia filolog i filozof, miłośnik podróży, dobrego jedzenia i smakowania różnych kultur. Praktykuje i uczy Ashtanga Jogi. Marek jest autorem edukacyjnej gry planszowej Yogaloka (www.yogaloka.pl) oraz współtwórcą portalu Omline (www.omline.expert). Na Bosonamacie.pl prowadzi blog "Pies z głową w bok".