Ciało wewnętrzne
15/08/2019
Zwykle zaczynamy poznawać jogę poprzez ciało – to, którego nie chcemy lub przynajmniej z którego nie do końca jesteśmy zadowoleni. Trafiamy na zajęcia jogi, bo coś nas boli albo czasem pobolewa. Rozwijamy matę, bo jesteśmy przekonani, że brakuje nam elastyczności, siły, energii i wytrzymałości albo mamy za dużo kilogramów, krągłości lub rozlazłości. Słowem, mamy czegoś za mało lub czegoś za dużo. Nie jesteśmy po prostu w sam raz – tacy, jak chcemy być, jak dyktuje kulturowa norma lub/oraz niemożliwa do zaspokojenia tęsknota za ideałem. Joga ma wówczas wygenerować zmianę, pomóc nam stworzyć „ciało 2.0”.
Nie ma przy tym większego znaczenia czy nasze postrzeganie własnego ciała jest zgodne ze stanem faktycznym. Możemy wcale nie być za grubi i za rozlaźli albo za mało silni lub elastyczni. Stan faktyczny przegrywa z naszą wizją tego, co być powinno. Bo przecież zawsze może być lepiej niż jest. Ze swojego ciała rzadko więc jesteśmy w pełni zadowoleni. Niezadowolenie to czasem nawet zaczyna przeradzać się w rodzaj dziwnej niechęci czy nawet wrogości. Patrzymy na własne ciało z dystansem i irytacją. Robimy mu wyrzuty lub ciche dni. Tak jakby nasze własne ciało było czymś w obcym, co można zakrzyczeć, wytresować, dać mu dobrze w kość.
Jeśli z takim rozumieniem (czy może raczej nierozumieniem) własnego ciała trafiamy na matę, zwykle praktykujemy przeciwko ciału. Asana staje się formą, w którą za wszelką cenę chcemy się wtłoczyć. Ciało realne przegrywa zawsze z ciałem wyobrażonym. Upragniona pozycja idealna nie ma przecież w sobie miejsca dla zmęczenia, potu, oporu ścięgien i mięśni. Przejścia miedzy asanami zmieniają się w przestrzeń dla rozczarowania (bo znowu nie wyszło jak trzeba) albo obawy (bo za chwilę będzie to, co nigdy nie wychodzi). Trochę nawet dziwne, że nie przestajemy wtedy praktykować, bo nieustanne potwierdzanie własnych braków i niedoskonałości do przyjemnych przecież nie należy. Ale w końcu przyszliśmy nasze zewnętrzne ciało poprawić, przemodelować, zrobić mu upgrade, więc nie ma być miło i przyjemnie. Jak to mówią zorientowani na osiąganie celów Anglosasi: „No pain, no gain”.
W jakimś momencie praktyki przytrafia się jednak coś dziwnego. Trudno powiedzieć dlaczego to się dzieje i w jaki sposób. Może jesteśmy już za bardzo zmęczeni ciągłym dążeniem do perfekcji i mamy już serdecznie dosyć bycia coraz lepszym, ale nigdy dosyć dobrym? Może na moment tracimy z pola widzenia zewnętrzne, wymyślone ciało, bo naszą uwagę zaprzątnęło miarowe pulsowanie własnego oddechu? A może dzieje się jakaś magia jogi, która – choć kapryśna – pojawia się czasem i wszystko zmienia? Tak czy owak na chwilę, początkowo krótką, a potem coraz dłuższą, przestaje nam zależeć, nie chcemy się już wtłaczać w wyidealizowaną formę, walczyć z asanami, dopasowywać rzeczywistość do wymyślonych wzorców. „Ciało 2.0” przestaje być celem. Wtedy zaczyna być nagle przyjemnie, bezpiecznie, swojsko, a także zaskakująco cicho, bo nie słyszymy już w tyle głowy głosu tego sierżanta, który cały czas krzyczał: „więcej, mocniej, bardziej, nie tak!”.
Co ciekawe, pomimo tego nie tracimy wówczas kontaktu z ciałem. Przeciwnie czujemy z nim związek o wiele mocniejszy niż wcześniej. Tyle tylko, że nie jest to już ciało zewnętrzne, przedefiniowane myśleniem, ale ciało wewnętrzne – intuicyjne, prawdziwe, przyjacielskie i akceptowane. To bardzo intrygujące doświadczenie. Trochę tak, jakbyśmy nagle odkryli, że jesteśmy ucieleśnieni i w ucieleśnieniu tym kryje się naturalna radość ruchu i prostota wysiłku. Praktyka zaczyna wówczas przypominać zapamiętanie się dziecka w zabawie. Ciało samo jakoś odnajduje swoją naturalną i intymną relację z asaną. Rytm oddechu staje się muzyką, do dźwięków której mamy ochotę zapamiętale tańczyć.
Takie poczucie ucieleśnienia czy nawiązanie intymnego związku z ciałem wewnętrznym jest właściwie stanem, który poprzedza jogiczne doświadczenie. Może nawet poprzedza jakiekolwiek doświadczenie, choć sam w sobie jest wyłącznie na doświadczeniu oparty. Jest to zatem stan naturalny, przed-intelektualny, który nie tyle kreujemy podczas praktyki, ale który odkrywamy. Zgubiliśmy go gdzieś po drodze, tak jak zgubiliśmy beztroskę, która była udziałem naszego dzieciństwa. Ten bliski, intymny związek z ciałem wewnętrznym jest po prostu czystą i radosną świadomością istnienia, która towarzyszyć może nam zawsze – niezależnie od tego, co dzieje się z naszym ciałem zewnętrznym, na ile pasuje ono do kulturowych wzorców, jakie ma aktualnie niedoskonałości i dolegliwości, jak szybko się starzeje i jak bardzo nieuchronnie przemija. Gdy taki związek z ciałem wewnętrznym towarzyszy nam podczas praktyki, staje się ona lekka, przyjemna i radosna, pomimo wysiłku, potu i zmęczenia.

Marek Łaskawiec
marek@bosonamacie.plZ wykształcenia filolog i filozof, miłośnik podróży, dobrego jedzenia i smakowania różnych kultur. Praktykuje i uczy Ashtanga Jogi. Marek jest autorem edukacyjnej gry planszowej Yogaloka (www.yogaloka.pl) oraz współtwórcą portalu Omline (www.omline.expert). Na Bosonamacie.pl prowadzi blog "Pies z głową w bok".