Czołgiem na jogę
30/11/2017
Jest taka bajka Ezopa o zającu i żółwiu. Zwinny zając założył się z żółwiem, że pierwszy dobiegnie do mety i… przegrał. Kojarzy mi się to trochę z predyspozycjami na jodze. Niektórzy mają łatwość i startują z pozycji naszego zajączka. Lotos na pierwszych – drugich zajęciach? Pestka. Ciało jakby idealnie stworzone do jogi lub zdjęć na insta. Wejście na matę z efektem wow (i cichym podziwem nauczycielki). Ale niestety jak u Ezopa, zejście zajączka z maty często następuje równie szybko. Pojawiają się kontuzje. Właśnie dlatego, że… było za łatwo.
Wiem, wiem, w idealnym świecie w jodze nie ma wyścigów. Nie powinno być. Chociaż zaprzeczeniem tego są np. jogiczne olimpiady w Indiach, podczas których „jogini” popisują się nadludzkimi (gumowymi) możliwościami ciała, a ich wyczyny bywają zaprzeczeniem sił grawitacji. Przyjeżdża telewizja. No i można wygrać medal.
Trzymajmy się jednak tej wersji rzeczywistości, w której mowa o tym, aby w jodze się nie porównywać.
Stosunkowo duża łatwość w jodze może być zgubna. Chyba generalnie (i z mojego własnego doświadczenia) wiem, że nie szanujemy rzeczy, które przychodzą zbyt łatwo, kosztują za mało wysiłku lub pieniędzy.
Wszyscy znamy również takich joginów, których ciało sprawia wrażenie, jakby niekoniecznie zostało do jogi stworzone. W psie z głową w dół trudno wyprostować nogę, a pełna, złożona w scyzoryk paścimottanasana prawdopodobnie będzie miała miejsce w następnej inkarnacji. Często dochodzi do tego potliwość. Taka osoba (na ogół jednak bywa to pan) jest w stanie nakapać całkiem pokaźną kałużę potu z przodu maty lub bezpośrednio na podłodze. Niekoniecznie też chodzi o nadwagę (chociaż zdarza się). Raczej o taką, a nie inną budowę ciała, którą dostaliśmy w tym karmicznym rozdaniu. Taki a nie inny wyrostek barkowy, taki a nie inny staw krzyżowo-biodrowy. Czasami historię wypadków samochodowych i kontuzji zapisanych w ciele. Lub efekt lat pakowania na siłowni.
Coś jednak sprawia, że na tej jodze zostają. Rozwijają systematyczną, zharmonizowaną praktykę. Czasami dwa razy w tygodniu, czasami cztery. Czasem wydaje mi się, że na macie jakoś strasznie spinają się i cierpią. Do tego stopnia, że zastanawiam się, czy jeszcze wrócą na zajęcia. I na ogół właśnie wracają. Co miesiąc kupują nowy karnet. Zapisują się na warsztaty.
Mój dawny profesor mawiał tak: „jeden w życiu (w pisaniu pracy dyplomowej) jedzie ferrari, drugi jedzie czołgiem. Ważne, żeby jechać”. Więc jadą czołgiem. Ale… jadą. Po dwóch latach uda mi się oderwać stopy od podłogi przyciągając kolana do brzucha w staniu na głowie. I staje się to wydarzeniem miesiąca, krokiem milowym w praktyce, który doda im wiatru w żagle. A ja uczę się od nich tego, że niekoniecznie liczy się łatwość i talent. Liczy się wytrwałość. W nauce języka, gry na instrumencie, opanowaniu jakiejkolwiek nowej umiejętności. I że wszystkiego można się nauczyć, a ilość kiedyś przejdzie w jakość.
Taka wytrwałość budzi mój podziw (bo ja chyba dawno bym się poddała). I to, że rzeczywiście rozumieją o co chodzi w jodze. Że słuchają tego, co mówię. Że, gdy mówię, że praktyka jest osobista, i taka tylko nasza własna, to biorą to do siebie. Albo, gdy mówię, żeby się nie oceniać, to przyjmują moje słowa z ufnością. Że w jodze nie istnieje miejsce, gdzie należy dojść. Ważne, aby po prostu iść. Albo jechać. Czołgiem, rowerem lub ferrari. Że jednak to sapanie, zmaganie się ze swoim ciałem, robienie całej masy modyfikacji jest warte efektu końcowego.
I tak sobie myślę, że to jest właśnie joga. Nie: asany, nie oddech, i nie medytacja. To ten stan, który pojawia się pod wpływem tych wszystkich działań. Gdy schodzimy z maty i czujemy takie dziwne spełnienie, którego nie da się ubrać w słowa. I że nie warto poddawać się na samym starcie.

Ania Chomczyk
ania@bosonamacie.ple-mail: ania()bosonamacie.pl
Ćwiczę jogę od ponad 20 lat. Przez lata regularnie podróżowałam do Indii, aby poznawać ten niesamowity kraj oraz uczyć się jogi u źródła. Nadal kontynuuję moje jogiczne studia pod okiem najlepszych nauczycieli na świecie.
Studiowałam amerykanistykę na UW, a w 2016 r. na Uniwersytecie SWPS (kulturoznawstwo) obroniłam doktorat dotyczący jogi.
Pobieram lekcje klasycznego śpiewu Karnataki u Ranjini Koushik. Chętnie maluję i w styczniu 2021 r. zostałam certyfikowaną nauczycielką malarstwa intuicyjnego, Vedic art. Obecnie poszerzam moje kompetencje o terapię mięśni dna miednicy wg metody Bebo. Kocham Himalaje. Jestem mamą małego Felixa.
Joginka w podróży
Facebook: Joginka w podróży
Instagram: Joginka w podróży