
Radość – fragment książki „13 lekcji jogi”
Radość (fragment książki „13 lekcji jogi” Agnieszki Passendorfer)
Jest takie pojęcie w jodze: santosza. Niektórzy piszą „santosha”. Z sanskrytu na angielski zgrabnie się to tłumaczy jako contentment. Po polsku, mniej zgrabnie, jest to zadowolenie. A może błogość, radosny spokój, rozkoszne poczucie bezpieczeństwa. Pogodzenie się z sytuacją tu i teraz. Zaakceptowanie chwili obecnej z głęboką wiarą, że jest to najlepsze dla nas „tu” i najlepsze dla nas „teraz”. Dowód? Skoro znaleźliśmy się w tym miejscu i w tym czasie, to właśnie znaczy, że są one dla nas najlepsze.
Chciałam poczuć to zadowolenie. Myślę, że dlatego pojechałam na tę jogę. Szczerze mówiąc, do teraz chcę je poczuć — to zadowolenie. Taki mały spoiling — santosza jeszcze nie jest u mnie stanem permanentnym. Nigdy nie była. Byłam dzieckiem dość depresyjnym, z którego wyrosła nastolatka z zaburzeniami odżywiania i myślami samobójczymi, z której wyrosła dość smutna osoba dorosła. Od zawsze jednak, czyli co najmniej od jakiegoś ósmego roku życia, wiedziałam, że szczęście muszę znaleźć w sobie. Że raj to nie harfy anielskie i chleb z nutellą z peweksu, ale stan umysłu. Że mogę sobie pracowicie zmieniać warunki zewnętrzne: znaleźć nowego faceta i nowe buty, wyjechać do Wiednia i zmienić studia na mniej szowinistyczne, ale to nie do końca o to chodzi. Powinnam stworzyć sobie taki zapas szczęścia w sobie, żeby móc do niego sięgnąć zawsze, bez względu na okoliczności. Mniej więcej od ósmego roku życia szukałam sposobu na tę santoszę (choć nie nazywałam jej tak wtedy). Gdy miałam 22 lata, wierzyłam, że znalazłam ten sposób. Była nim joga.
W tamtych czasach mało mnie kręciło zakładanie nogi za głowę i inne wymyślne pozycje. Trochę medytowałam w tradycji zen i trochę to pomagało. Potrzebowałam jednak jeszcze więcej wewnętrznej mocy. Ale przede wszystkim — zadowolenia. Chciałam czuć się dobrze, gdy w moim życiu było słabo (a często tak wtedy było). Jednak przede wszystkim chciałam czuć się dobrze, gdy w moim życiu było dobrze. Chciałam być ogólnie mniej smutna.
Oczywiście były grane mniej egzotyczne metody: psycholog, psychiatra, prozac, nawet skierowanie na Sobieskiego do szpitala dla permanentnie smutnych (jakoś się wymigałam). Gdzieś podskórnie jednak czułam, że ten prozac to może być tylko doraźnie, żebym nie zdążyła się zabić, zanim znajdę lepszy sposób. Psycholog być może jest jakimś wyjściem, ale też nie sam w sobie. Coś jeszcze musiałam do niego dołożyć. Jakiś dodatkowy element wzmacniający. Tak czułam.
I właśnie dlatego pojechałam do Szczecinka na yoga retreat w domu dziecka. Nie było jakoś super. Nie było nieba, aniołów, samadhi, sielanki. Raczej twarda podłoga do paścimottanasany i twarda rzeczywistość — nasz guru przyznał się do rozwodu i do tego, że on też nie zawsze czuje santoszę. Kucharka oszukała nas na zupie i jednak zrobiła ją na rosole. W sklepie ktoś sprzedał mi zjełczałe orzeszki, a twarze dzieci-bez-rodziców wciąż prześladowały nas za oknem sali gimnastycznej. Jednak po tych kilku dniach coś się zmieniło. Poczułam santoszę. Zobaczyłam słońce. Po bardzo, bardzo długiej przerwie. Poczułam, że chcę żyć, że mam energię. Z radości biegałam do lasu. Tak sobie. Bez celu. A ja nie jestem z tych, co biegają. Ani z tych, co czują radość. W sensie — teraz czasem czuję, a wtedy raczej nie, ale poczułam. Naprawdę.
Nie wiedziałam, co się wydarzyło. Jak to dokładnie działa. Teraz trochę orientuję się w temacie chemii mózgu — endorfin i GABA — czytałam też wyniki badań dotyczących mindfulness, do którego na jodze dążymy, i medytacji (a joga jest medytacją w ruchu). Wtedy nie analizowałam żadnych naukowych źródeł, ale z radością odkryłam, że już nie muszę do końca życia być smutna. I doszłam do wniosku, że chcę wracać na tę jogę.
Bo to nie jest tak, że raz na zawsze i już. To nie jest tak jak z powiększaniem biustu — dwa implanty i miseczka D do końca życia. To raczej jak z witaminą C (zostańmy już przy tym alfabecie…). Organizm ją metabolizuje. Gdy zdarza się coś trudnego — na przykład rozwód albo ktoś nas oszuka na zupie — metabolizuje się szybciej. Trzeba ją, w jakiejś formie, przyjmować regularnie. I ja postanowiłam, że będę regularnie.
W sumie to logiczne, bo w jodze nie dochodzi do transplantacji mózgu (i ciała), nie przenosimy się w czasie i przestrzeni. Nadal jesteśmy narażeni na stres, glutaminian sodu, procesy starzenia. Jednak podobno zmienia się DNA. Nie tylko za sprawą jogi, ale ogólnie stylu życia, zwyczajów, tego, co robimy i myślimy Zmieniają nas medytacja, psychoterapia, dieta, relacje. Więc powtarzając coś, coraz bardziej się stajemy. Jacyś. Jeśli chcemy mieć w sobie radość, odporność na stres, warto powtarzać to, co zapewnia nam radość, odporność na stres.
Na jodze, ma macie, przeżywamy pewne emocje i doświadczenia graniczne. Ból, który pojawia się w drodze do elastyczności, w drodze do zwiększania możliwości, zakresu. Strach przed upadkiem ze stania na głowie czy schodzenia do mostka. Upokorzenie, gdy jednak nie udało się chwycić dłoni w supta kurmasanie albo dotknąć stopy w kapotanasanie, choć wczoraj to było łatwe, choć próbuję od miesięcy, od lat. Plus skrajne zmęczenie, pot, drżenie mięśni, być może poczucie, że wyglądam śmiesznie, brzydko, grubo, bezradnie… Że na koszulce pojawiła się mapa z potu, a legginsy marszczą się śmiesznie w skrętach. Przeżywam to wszystko na macie, więc w realu już nie muszę (karma odpracowana). A nawet jeśli muszę, to jest łatwiej, bo to już ten drugi raz, a nie pierwszy. Albo osiemdziesiąty dziewiąty, a nie osiemdziesiąty ósmy. Dlatego gdy regularnie praktykuję, nie obrywam tak mocno w życiu. Gdy regularnie praktykuję, regularnie czuję radość. Santoshę. Albo santoszę.
I jeszcze coś czuję. Doświadczają tego chyba wszyscy, którzy ćwiczą ashtangę. Ten stan euforii po. „To lepsze od orgazmu” — skomentowała kiedyś jedna z moich koleżanek instruktorek. Lepsze i trwa dłużej. Jest też mocniejsze od tak zwanej euforii biegacza, czyli zastrzyku endorfin po wysiłku kardio (wiem, bo biegałam). Nie nazwałabym tego radością, szczęściem, santoszą, ale raczej przyjemnością. Bezpośredni bonus po praktyce. Marshmallow. Przypływ pozytywnej energii, lekkość, miłość do świata, wdzięczność za to, że ktoś tę sekwencję asan wymyślił. Daje kopa na cały dzień albo tylko na chwilę — nieważne. Dla tego czegoś też warto praktykować.
Albo, jak śpiewał Dżem, „dla tych chwil warto żyć”.
Fragment pochodzi z książki „13 lekcji jogi” Agnieszki Passendorfer, miesiąc piąty, rozdział 5 – Radość.
Kliknij, by przeczytać recenzję książki
13 lekcji jogi
autorka: Agnieszka Passendorfer
wydawnictwo: Sensus
ISBN: 978-83-283-2955-3
ISBN e-booka: 978-83-283-3363-5
Patronat Bosonamacie.pl
Skoro już tu jesteś...
...mamy do Ciebie prośbę. Coraz więcej osób czyta artykuły na portalu Bosonamacie.pl, znajduje tu także informacje o ciekawych warsztatach i wyjazdach.
Nasz portal działa na zasadach non-profit, nie jest firmą, ale efektem pracy i zaangażowania grupy pasjonatów.
Chcemy, by nasz portal pozostał otwarty dla wszystkich czytelników, bez konieczności wprowadzania opłat za dostęp do treści.
Dlatego zwracamy się do Ciebie z prośbą. Wesprzyj nas na Patronite! Nawet symboliczne 10 złotych miesięcznie pomoże nam tworzyć wartościowe treści i rozwijać portal.
Jeśli nasz artykuł był dla Ciebie pomocny, ciekawy lub po prostu lubisz to, co robimy – kliknij logo poniżej i dołącz do grona naszych patronów.
Każde wsparcie ma znaczenie. Dzięki Tobie możemy działać dalej!
Dziękujemy!