
Joga w czasie kryzysu
Joga w czasie kryzysu
Jest taka książka Lucy Edge „Najgorsza w szkole jogi”. Był czas, że właśnie taka się czułam.
Pięć oddechów w wojowniku to było dla mnie za długo. Nauczyciel protekcjonalnie mówił do mnie „skarbie”, bo nie mogłam złapać się tam, gdzie miałam się złapać. I choć praktykowałam od lat, stać mnie było (psychicznie) wyłącznie na zajęcia dla początkujących. Moje ciało czuło się źle, ego jeszcze gorzej…
Tak fatalnie zrobiło się po drugiej ciąży. Zapalenie tarczycy. Wypowiedzenie po macierzyńskim. 10-letni syn, który w dniu urodzin swojej siostry przestał rosnąć. Byłam niewyspanym kłębkiem nerwów w chudziutkim, pozbawionym mięśni ciele. Doszłam do wniosku, że najlepsza będzie dla mnie joga. Tylko, że na tej jodze byłam… najgorsza. I zajęcia, zamiast mnie wzmacniać, dołowały. Trudno mi też było znaleźć spokojne 90 minut (plus dojazd) w rozkładzie dnia. Kupowałam karnet na 10 wejść, ważny przez 2 miesiące i rzadko udawało mi się go wykorzystać. Mimo to, kupowałam kolejny.
I pewnego dnia coś ruszyło. Moja tarczyca postanowiła wyzdrowieć, syn rosnąć i znalazłam fajną pracę. I nową szkołę jogi. Taką, w której zajęcia trwały 60 minut, a nauczyciel nie mówił do mnie „skarbie”. Mówił za to dużo o drishti: punkcie koncentracji w wzroku. Tym drishti był czasem nos, czasem tak zwane trzecie oko, ale nigdy nie osoba na macie obok, więc przestałam się przejmować, że jestem „najgorsza w szkole jogi”. Kupiłam pierwszy karnet na cztery wejścia i wykorzystałam go w miesiąc. Kolejny skończył się po dwóch tygodniach, więc następny był już na osiem wejść. Kiedy doszłam do no limit, doszłam też do stanu, w którym było mi wszystko jedno, czy chwytam ten palec, czy nie. Cieszyłam się każdą asaną. Nawet niedoskonałą.
I pewnego dnia, popełniłam ashtangowy grzech i moje drishti zaczęło skakać po sali. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że nie jestem już „najgorsza w szkole jogi”. To było miłe dla ego, ale w sumie mało istotne. I uświadomiłam sobie, że ten kryzys dużo mnie nauczył. Na przykład…
1. Kiedy wszystko się wali, zawsze mogę liczyć na jogę. Dlatego od lat jest stałym punktem programu w moim życiu. Daje mi poczucie bezpieczeństwa.
2. Joga to nie test IQ. Ani casting do „Idola”. Ani interview o pracę. Praktykuję dla siebie, nie dla sąsiada z maty obok i nie dla nauczyciela. Porównania są bez sensu.
3. W jodze zawsze można liczyć na nagrodę. Jak w słynnym „teście marshmallow”, w którym obiecano dzieciom, że jak nie zjedzą od razu słodkiej pianki, dostaną dwie. W jodze też dostaniesz dwie nagrody (co najmniej), pod warunkiem, że oprzesz się pokusie i nie uciekniesz z maty pod byle pretekstem. Na przykład takim, że ci nie wychodzi. Albo, że nie masz czasu. Albo, że nauczyciel mówi do ciebie „skarbie”.
Reasumując: kryzysy (nie łudź się, że nastąpi tylko jeden) są częścią praktyki. Im lepiej sobie poradzisz z pierwszym, tym łatwiejszy do ogarnięcia będzie drugi, tym lżejszy trzeci, tym bardziej zaawansowanym joginem będziesz przy czwartym. Nawet jeśli nie złapiesz się tam, gdzie chcesz się złapać, zbliżysz celu, o którym mówią „Jogasutry”: zdobędziesz lepsze panowanie nad umysłem, emocjami, fochami, które strzela twojego ego. Właściwie – powinieneś im być wdzięczny. Tym kryzysom. Ja jestem.
Skoro już tu jesteś...
...mamy do Ciebie prośbę. Coraz więcej osób czyta artykuły na portalu Bosonamacie.pl, znajduje tu także informacje o ciekawych warsztatach i wyjazdach.
Nasz portal działa na zasadach non-profit, nie jest firmą, ale efektem pracy i zaangażowania grupy pasjonatów.
Chcemy, by nasz portal pozostał otwarty dla wszystkich czytelników, bez konieczności wprowadzania opłat za dostęp do treści.
Dlatego zwracamy się do Ciebie z prośbą. Wesprzyj nas na Patronite! Nawet symboliczne 10 złotych miesięcznie pomoże nam tworzyć wartościowe treści i rozwijać portal.
Jeśli nasz artykuł był dla Ciebie pomocny, ciekawy lub po prostu lubisz to, co robimy – kliknij logo poniżej i dołącz do grona naszych patronów.
Każde wsparcie ma znaczenie. Dzięki Tobie możemy działać dalej!
Dziękujemy!